poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Jak (nie)dbać o urodę?



Pewna kobieta z miejscowości Szabły Młode
niezbyt pilnie dbała o swoją urodę
mówiła,  że czasu szkoda
i nie jest już tak młoda.
Z kosmetyków najczęściej wybierała wodę.


Niestety, niezbyt jestem pilna w dbaniu o swą - niewątpliwą - urodę. I nie chodzi tu tylko o to, że z ćwiczeń fizycznych najczęściej wybieram cauchfitness (zaleganie z książką na kanapie, głównie ćwiczone są mięśnie rąk, zwłaszcza przy grubych tomach), climbfit (wspinanie się po słodycze schowane wysoko przed dziećmi) czy znany wam pewnie chipscross (mieszanie dwu smaków).
Niestety, moja inercja w dziedzinie łelandbjuti wydobywa się na światło dzienne zwłaszcza w okresie letnim i to nie tylko za sprawą lżejszych ubrań.


Bosa stopa


Wprost uwielbiam chodzić boso. Mniej więcej od połowy maja umyte kopyto występuje u mnie tylko przed pójściem spać, a to i tak tylko dzięki szczotom ryżowym, którymi je traktuję. Niestety, to wieczorne odstępstwo od zasad nie zmienia faktu, że od ciągłego łażenia boso nie wyglądam jakbym właśnie wyszła od pedikiurzystki, lecz jak zwyczajna baba ze wsi. I dobrze, bo to pasuje do rąk, bowiem:


A świstak skubie


Latem oddaję się tajnej namiętności do słonecznika. To sprawia, że moje paznokcie nabierają specyficznej barwy a la hiena cmentarna i żaden manikjur tu nie pomoże. Co dziwne, do obierania młodych ziemniaków czy buraczków zawsze zakładam rękawiczki. Ale to nie dotyczy słonecznika. Nie mogłabym go skubać w gumie i jak wam to przypomina tych gości, co nic nie czują i proszę, proszęczy moglibyśmy bez ?- to jest to skojarzenie prawidłowe.
A potem przychodzi wrzesień i włoskie orzechy... Ręce nabierają wyglądu koło listopada (ach, te późne odmiany).


Tyle czasu zmarnowanego! 


Niespecjalnie lubię też wieczorne wklepywanie w twarz tego i owego (a im człowiek starszy, tym lista mazideł wskazanych się wydłuża). Na szczęście nie robię sobie mejkapów, więc i skrobać wieczorem nic nie muszę. Oczywiście, nie znoszę tych durnych czynności cały rok, ale w lecie jakby więcej ciekawszych alternatyw. Bo wieczory ciepłe i można do ogrodu wyjść na gwiazdy popatrzeć (a już w sierpniu - obowiązkowo). Bo dzieci chodzą później spać i wszystko się jakoś przeciąga. Bo trzeba realizować Ambitny Letni Plan Nadrabiania Zaległości w Kulturze.


Jakbym dostała po pysku


Długie przebywanie na świeżym powietrzu oznacza, że słońce mnie musi musnąć. Oczywiście, staram się smarować kremami z wysokim faktorem, ale czasem tak jakoś wyjdzie... Nic dziwnego zresztą, patrz punkt wyżej. Niestety, w życiu nie opaliłam się na smakowitą czekoladę, zawsze - na nieświeżą zupę pomidorową. A jak poniewczasie próbuję oblicze traktować blokerem, to wychodzi zupa z nierozmieszaną śmietaną. Ja wiem, wszyscy lubią pomidorową, ale chyba niekoniecznie na gębie?


Przenośny, osobisty klimatyzator


Nie znoszę upałów. Dobrze funkcjonuje do m/w 25 plus, no góra 27 (choć w sumie świetnie się czuję z 500 plus - taki paradoks). Przy wyżej temperaturze nie mam sił, słaniam się, wkurzam nadmiernie, nie myślę - mózg mi się gotuje. (Tym, którzy w tym momencie skonstatują, iż z moich postów wynika, że ZAWSZE jest plus 30, bo ja nigdy nie myślę, śmiało mówię: gdzie z tym sarkazmem?). Jako osoba posiadająca dłuższe włosy opatentowałam własny klimatyzator - trzeba regularnie moczyć głowę, zwijać od razu kłaki w koczek (wtedy dłużej schną) i tak łazić. To naprawdę dużo daje. Tyle, że bynajmniej nie prezentuje się z takimi włosami bosko (wyglądają na dawno niemyte), a one same po tych praktykach są osłabione i nijakie takie.


Ach, dawniej to kobiety miały dobrze. Kapelusze, woalki, rękawiczki, długie suknie. WSZYSTKO można było zamaskować. A teraz?

Już wiecie zatem, dlaczego na tym blogu nie uświadczycie mojego zdjęcia. No, chyba, że zimą.  

Obraz: Pierre-Auguste Renoir, Madame Darras as an Horsewoman, wikiart.org



1 komentarz: